|
Bóg to nie litrówa Anna Garczyńska rozmawia z poetą Henrykiem Wolniakiem
Autor kilkunastu tomików poetyckich (z których pierwszy, „Horyzont”, uznany został przez Radio Wolna Europa za jeden z najciekawszych debiutów 1965 roku, dramaturg i założyciel Towarzystwa Wolnistów lubi uważać się za szalonego wśród ieszalonych i nieszalonego wśród szalonych. Nonkonformistyczny piewca Absolutu przez duże A (a może W?) o pięćdziesięcioletnim stażu artystycznym konsekwentnie i w kunsztownej formie realizuje własny program poetycki. Według Wolniaka, poeta musi mieć poczucie własnej wartości. Żałuje jednak, że został odkryty, czyli w jakimś sensie stał się nagi. Pożytek z tego taki, mówi, że wraca się do natury. Na początek – pytanie sztandarowe, ale chyba też i najistotniejsze: czym był – czy też: czym jest – wolnizm? Wolnizm to moja poetyka i rodzaj boskiej natury charakteryzującej się triadą trzy razy W: Wolność, Wieczność i Wielkość. Tworzą one triadę metafizyczną, która dotyczy nie tylko tego, co rzeczywiste, ale i tego, co nierzeczywiste i transcendentne w świecie. Uważam je za największe filary ludzkości i staram się ich trzymać, idąc wzorem Platona, który postulował łączenie doniosłego i lekkiego. Wyznacznik, jakim jest triada, pomaga człowiekowi nie zboczyć z wyznaczonej sobie drogi. Wolnizm to zatem próba równowagi zarówno duchowej, jak i artystycznej – poetyckiej. Czy wolnizm w swojej supozycji wolności zawartej w nazwie przysporzył Panu problemów w czasach komunistycznych? Miał Pan problemy z cenzurą? Przysparzał mi ich dość regularnie – niech świadczy o tym fakt, że miałem prawie roczny zakaz publikowania nałożony przez cenzurę. Między pierwszym zbiorkiem poetyckim „Horyzont”, zauważonym przez Radio Wolna Europa, a następnym minęło aż siedem lat. To właśnie fakt wyróżnienia mnie przez redaktorów Radia przyczynił się do tego, że miałem trudności wydawnicze i cenzuralne. Jak wiadomo, poezja przez komunę była zaledwie tolerowana; cenzura hasała sobie do woli, przesiewając nasze słowa przez surowe sito. Szczególnie widać to w moim bardzo awangardowym tomiku „Czasoczary” z 1974 roku – wiele treści zostało tu wyciętych i wykropkowanych. Ale i władza bywała zmęczona. Ostatnio rozmawiałem z kolegą, który dziwił się, jak cenzor mógł przepuścić odważny passus z „Sezonowej obniżki wycia": Hańba poezji/ za wkraczanie do odpierających ataki/ miast/ na strojnych koniach. Przecież chodziło tu wyraźnie o hańbę rządu, samej komuny – jakże wygodne musiało być zatem dla cenzury usłyszenie o pohańbionej poezji, że aż przysłoniło to właściwą treść! Trzeba się było naprawdę namęczyć, by ją w podstępny sposób przemycić. Podstępny, a nawet dziwaczny. Wychodziłem z założenia, że dziwactwo każdy przepuści, bo przecież nie wiadomo, o co chodzi. Mogło ono bowiem w pewnym momencie osiągnąć taki poziom niezrozumienia, ze stawało się neutralne i akceptowane. Muszę dodać, że obecnie, po latach, starałem się nawet wytropić, kto na mnie doniósł. Co do osoby byłem zresztą całkowicie pewny. Okazało się jednak, że brak dowodów, dokumentów. Czyli oryginalny język Pana poezji był formą walki z cenzurą? Tak. Jednak, z drugiej strony, uważałem i nadal uważam swą twórczość za rodzaj powołania i misji. Przecież to wtedy właśnie odkryłem w sobie talent neologistyczny. Czym było powołane w 1976 roku Towarzystwo Przyjaciół Wolniaka? Nazwa brzmi dość narcystycznie… Istnieją synonimiczne określenia owej grupy – Towarzystwo Przyjaciół Wolniaka to miano wybrane właściwie przez moich kolegów, nauczycieli-literatów, jako forma nazwy roboczej, która stosowana była równolegle z Zakładem Poetyckim Wolniak i Spółka oraz Towarzystwem Wolnistów. Oczywiście, miała ona podkreślać moją osobowość i konstytuować mnie jako poetę, który nie wypadł przecież sroce spod ogona. Osobiście wolałem ostatnie określenie, bezpośrednio związane z wolnizmem i zwracające uwagę na naturalnie wolnościowy rodowód mojego nazwiska. Bierze ono swój początek od chłopa, któremu szlachcic podał grabę, zwalniając od pańszczyźnianej pracy. Ja sam posiadam osobliwe i silne wrażenie łączności z tamtymi czasami, ciągłości przeszłych pokoleń. Wolnościowe nazwisko w połączeniu z chłopską krwią, która krąży w moich żyłach, pozwala mi mieć nadzieję na ekologiczne i metafizyczne przekroczenie setki… Skoro mowa o ciągłości – moje niezdecydowanie w kwestii, czy wolnizm był, czy jest, wynika z obawy o jego kondycję. To przecież systemem wartości wymierzony z zasady w pewien nie-wolnizm. Żyjemy dziś w czasach, gdy po teatralnej scenie biegają nadzy aktorzy, nikogo nie dziwiąc, a wszelkie sposoby wyróżnienia się sprowadzają się coraz boleśniej do permanentnej standaryzacji. Czy wolnizm ma współcześnie prawo bytu? Wolnizm, realizowany w mojej poetyce, można rozumieć – jak już wspominałem – uniwersalnie, jako rodzaj drogowskazu. Wyznacza on dualny sposób postrzegania świata, zarazem stanowi jednak też pewien moralny imperatyw. Naucza: nie daj się zbałamucić władzy, która lubi wyprowadzać na manowce. Sądzę, że podobne przesłanie nigdy się nie zdezaktualizuje, zaś sam wolnizm powróci z całą siłą i znajdzie się w katalogu polskich pojęć. Istniejące do dziś – powiedziałbym: minimalnie istniejące – Towarzystwo Przyjaciół Wolniaka wydaje się, faktycznie, momentami uśpione. Choć od czasu do czasu pojawiają się dokonania wolnistyczne, to najpełniejsza ich manifestacja przypadała na czas stanu wojennego, gdy organizowane były, chociażby, konkursy poetyckie pod hasłem wolnizmu. Sądzę jednak, ze jego zwolennicy także i współcześnie rozwijają się duchowo i uskrzydlają przez poezję. Chociaż nie musimy już walczyć z cenzurą. Czytając książkę Telesfora Poźniaka „Dostojewski i Wschód” trafiłam na przytoczony przezeń cytat rosyjskiego badacza, Jurija Łotmana: lokalizacja wartości moralnej stapia się z lokalizacją regionalną: pojęcia z zakresu etyki uzyskują nacechowanie lokalne, a lokalne – etyczne. Geografia występuje w roli odmiany wiedzy o moralności. Czy ma to zastosowanie w przypadku Pana twórczości, związanej silnie z geografią – choćby w tomiku „Zaurocznia Lądecka”, ale też w „Anieliadzie” czy pojedynczych, starszych utworach – np. „Straży przedniej dusznickiej” z tomu „Ja pójdę tam gdzie Anioł”? Realizowana przeze mnie rzeczywiście często regionalność jest tylko pretekstem do uchwycenia tego, co wieczne. W przywołanej tu „Zauroczni” piszę dużo o prowincji, jestem w niej zakochany, zaś wiersz-epilog tomiku kończy się sformułowaniem: prowincja jest wieczna/ wieczność jest prowincją. Uważam, że to właśnie w małych ojczyznach, w wielkich duszach i mniejszych uduchowieniach, najpełniej można nauczyć się wieczności. Zaś genius loci w ogóle stanowi dla mnie punkt wyjścia do szerszego horyzontu poznawczego. W sposób szczególny widać to w „Anieliadzie”, gdzie przestrzeń Rzymu staje się miejscem spotkania dwóch światów, które wzajemnie się przenikają i uzupełniają. Pochód aniołów niebieskich miesza się z ziemskimi, na których czele stoi Michał Anioł – i myślę, że obie strony na tym zyskują. Metafizycznie rozumując sądzę, że tak samo jak człowiek karmi się tym, co odległe i nieprzeniknione, tak oni troszkę radują się nami. A wśród nas – także i poetami, którzy od czasu do czasu ułożą jakiś tam wiersz. O tę symbiozę chodzi przecież szczególnie w mojej poezji. Nie zainspirowała Pana do podobnych poszukiwań przestrzeń Wrocławia? W rzeczywistości mam na swoim koncie sporo wierszy wrocławskich – chociaż niestety nie wszystkie zostały, jak dotąd, opublikowane. Wrocław działa na mnie inspirująco może nie przede wszystkim przestrzennie, ale przez kontakt z tutejszym klimatem artystycznym. Znam osobiście profesora Alojzego Grytę, projektanta fontanny na rynku – mogę nawet powiedzieć, że jestem z nim zaprzyjaźniony. Kontakt z artystami właśnie otworzył mnie na inne, poza literaturą, pola twórczości. Dziś zajmuję się także fotografią i mogę stwierdzić, że odniosłem na tym polu swe debiutanckie sukcesy. Zaliczam do nich wystawę „Autoportrety poety. Drogie portrety. Portrety drogi”, zorganizowaną we wrocławskiej Galerii Pod Plafonem oraz w Galerii Muzealnej w Lądku Zdroju. W materii poszukiwań i szerokich horyzontów twórczych lubię podawać za przykład Goethego, który zajmował się rysunkiem i malarstwem, nie mówiąc już o innych dziedzinach – literaturze i nauce. Wspomniane pozaliterackie dziedziny twórczości stały się i dla mnie niezwykle istotne – jestem bowiem pierwszym poetą wśród niedocenionych i ostatnim wśród docenionych, czego mam pełną świadomość. Dwa wydarzenia w moim życiu nieco zrekompensowały mi jednak ów literacki status. W oparciu o mariaż mojego poematu „Pradziady” z twórczością Adama Mickiewicza powstał spektakl „Dziady, pradziady” wystawiony w 1995 roku przez Bogusława Kierca na scenie wrocławskiej PWST. Rok temu zaś, w Lądku Zdroju, zaproponowano mi zagranie postaci Goethego w widowisku plenerowym w ramach projektu „Lądecki wehikuł czasu”. To może znów jakiś objaw mojego umiłowania do przestrzeni… Od chwili owego wcielenia, do dzisiaj nie jestem pewien, czy to ja wcieliłem się w Goethego, czy może on we mnie?… Pisarz zdaje się wciąż deptać mi po piętach i motywować do działania, zaprezentowania twórczo czegoś nowego. Przestrzeń łączy się zatem z metafizyką i jest polem wszechstronnego duchowego rozwoju. W Pana przypadku niebagatelną rolę odgrywa rozwój religijny. W tomiku „Czasoczary” z 1974 roku swoistą dominantę programową stanowi wiersz „Z panem Bogiem rozmawia Henryk Wolniak”. Czy rozpatruje Pan swoją twórczość jako rodzaj rozmowy z Bogiem? Tak. Uważam, że twórczość bez Boga jest bardzo zubożona. Gdy jesteśmy ograniczeni jedynie do doczesności, wszystkie uczucia, intuicje, wszelkie genialności stają się troszkę spłycone. Bóg otwiera nas na szeroki horyzont myśli i harmonijnie łączy antytetyczne składniki: to, co doczesne i nieskończone; teraźniejsze i wieczne; zniewolone i wolne; małe i wielkie. Dochodzę do wniosku, że jestem chyba genetycznie z Nim zgodzony, kontynuując tradycje naszych wielkich wieszczów z Kochanowskim na czele. Osobiście czułem dotknięcie Boże podczas pobytu w Asyżu. Zwiedzaliśmy muzeum świętego Franciszka. Przewodnik – braciszek z zakonu Kapucynów – przywołał grupę do obejrzenia poduszki świętego. Gdy ją ujrzałem, coś aż ścisnęło mnie za gardło – biedaczek z Azyżu całe życie spał na kamiennej poduszce! Lecz zaraz potem pomyślałem, że z pewnością mógł przyśnić mu się raj. Sny na kamieniu bynajmniej nie są kamienne. W późniejszych „Głodobogach” zamieszcza Pan wiersz poświęcony Bogusławowi Kiercowi. Czy to wspólna obu Panom jakość duchowości była przyczyną ich światopoglądowego zbliżenia i przyczyniła się do wystawienia „Dziadów, Pradziadów” w PWST? Sądzę, że tak. Kierc to prawdziwy mąż Boży. Może stanowić dla wszystkich artystów przykład, że kto wiąże się z Bogiem, ten ma otwartą drogę do twórczości i rozwoju duchowego. Kierc ciągle się rozwija, niezwykle cenię jego ostatnie wiersze. Do tego dzielimy pewne wspólne przeżycia osobiste; obu nam przydarzyło się być jedną nogą na tamtym świecie. W swoim czasie miałem poważną operację serca, z której wyszedłem cało – co jest dla mnie dowodem, że ktoś jednak o mnie myśli. Na tym świecie wspominają nas zapewne nieliczni, na tamtym jednak wystarczy, że pomyśli jedna osoba… Wracając zaś do „Pradziadów” – nawiązywały one do nurtu mickiewiczowskiego, lecz przewodziła w nich zakamuflowana teza, że na dziady sprowadziła nas komuna. W dobie transformacji, gdy reżyserował Kierc – po wielkim olśnieniu, jakim był upadek komunizmu – „Pradziady” stały się próbą czujności wobec tego, co zmartwychwstaje. Były próbą pochylenia się nad wolnością i wiecznością; niosły ludziom nakaz, by nie dali zwieść się na manowce i nie skarleli. W tych samych „Głodobogach” w wierszu „Prawowolnia 1” stwierdza Pan: poeta/ posłem Pana Boga/ jest/ do zgromadzenia narodowego/ wolności. Czy Bóg nie ogranicza wolnizmu? Czy nie ogranicza samej istoty wolności? Wiele z podobnych zagadek dotyczących Absolutu zawiera w sobie tylko pozorną sprzeczność. Myślę, że Bóg nie ogranicza człowieka i jego wolności. Zgadzam się z jednym z moich ulubionych filozofów, Kierkegaardem, który uważał, że większe pojęcie Boga oznacza większe pojęcie wolności. I na odwrót – im większe pojęcie wolności, tym większe pojęcie Boga. Myślę, że ta teza została już zweryfikowana nie tylko przez moją twórczość. Z drugiej strony, moc twórcza mojego do granic pysznego Goethego była tak silna, że Bóg wydawał się mu niepotrzebny, zaś pycha owa doprowadziła go do dobrych wyników. Czyli nie tylko w wyniku oddelegowania przez boską górę możliwe jest zostanie pełnokrwistym poetą? Wygląda na to, że nie. Goethe mówił, że Bóg chyba nie ma go za co lubić. Ale widzę Jego wielkość także i w tym, że takim geniuszom jak Goethe mimo wszystko pomagał tworzyć, a jego samego obdarzył solidnym jak na XIX stulecie wiekiem. A zresztą – nie tylko Henryk Wolniak rozmawia z Panem Bogiem. Choć dla Goethego boginiami były kobiety, na czele z Charlotte von Stein, to przecież rodzaj dialogu z bóstwem da się wyraźnie wyczuć w jego literaturze. Choćby w „Fauście”: Goethe wydaje się tu sądzić, że aniołowie są ciekawsi niż szatan. Duch poszukiwania unosi się nad wielkimi umysłami. Być może był on przyczyną wspomnianych już, niezwykle szerokich zainteresowań pisarza. Tworzywo poduszki świętego Franciszka także fascynowało Goethego. Niech będzie to potwierdzeniem, że kamień w istocie daje siłę duchową. Dominują w Pana wierszach wysokie figury – Bóg, aniołowie, wolność, śmierć… Nie boi się Pan, że w zderzeniu z zawiłością języka ten już do granic abstrakcyjny Absolut może nie dać się wytłumaczyć? Może należałoby wyrazić go prościej? Myślę, że poprzez niekonwencjonalność mój język stara się odkrywać na nowo te, jak Pani powiedziała, figury. W układach między Absolutem a poetą język pełni niezwykle istotną rolę. Kiedy jest świeży – anioł, Bóg, a nawet szatan z piekła rodem jawią się, jakby dopiero co powstali. Czyli język jest sposobem odkrywania religijności na nowo? Nie tyle odkrywania na nowo, co wzbogacania dotychczasowej świadomości religijnej. Słowo ma ogromną moc, którą nie tylko ja odczuwam. Może stać się przecież nawet sposobem nawrócenia. Tak, zdaje się, było w przypadku Kołakowskiego, który niezwykle poważnie pisał o biblijnych księgach, choćby o zburzeniu murów Jerycha. Wszyscy badacze przyznają zgodnie, że zaszła w nim ogromna zmiana – radykalne przejście od marksizmu do religijności, może nie pełnej, ale będącej formą docenienia wiary. Była to przemiana z kompletnego ateisty w człowieka zbliżonego do prawdy. Kontrowersyjna myśl Dostojewskiego, która narobiła wielu kłopotów badaczom, to jego stwierdzenie: Gdyby ktoś mi udowodnił, że Chrystus jest poza prawdą, (…) to wolałbym pozostać z Chrystusem, niż z prawdą. Dla mnie ów cytat jest po prostu wyrazem nonkonformistycznego dążenia do najwyższych wartości. Pana poszukiwania spod znaku wiersza „Pójdę tam, gdzie anioł” wydają mi się podobnym, kategorycznym pragnieniem wartości. Rzeczywiście, pojmuję moją twórczość jako próbę odkrywania Absolutu, ale także aproksymacji, zbliżenia się do prawdy, która następuje przez język. Oczywiste jest, że człowiek nigdy nie znajdzie się w samym centrum Boga, choć od wieków pragnie Nim być. Wyraża się to nawet w potocznym języku – o rosyjskich baletmistrzach mówi się jak o bogach, Diego Maradonę nazywamy boskim… To są bogowie przez małe b, ale jakże ogromna tkwi w tym tęsknota za bóstwem! Sam w swojej poetyckiej rozmowie z Bogiem z „Czasoczarów” próbuję się z Nim zakumplować, zwracając się doń per ty. Człowiek do Boga tęskni. Bez niego jesteśmy niepełni, niespełnieni. Pewnie dlatego zawsze będziemy dążyć do wielkości, wieczności i wolności. Ja cierpliwie realizuję moją triadę przez całe życie i wciąż sądzę, że udaje mi się ją pogłębiać i rozszerzać, pilnując jednocześnie, by nie wymknęła się spod kontroli. Chociaż, z drugiej strony, poezja powinna być troszkę szalona. Elżbieta Niechcaj-Nowicka napisała, że jest Pan poetą dokładnie szalonym. … i że ze mną nie można się nudzić? Jest to prawdopodobnie cytat z wypowiedzi Piotra Kuncewicza: do poetów dokładnie szalonych [liczyć należy Henryka Wolniaka]. Ale szaleństwo nie jest w poezji czymś godnym wydrwienia czy potępienia, odwrotnie, bez niego poezja znaczy niewiele. Krytyk wspomina o tym przy okazji wyróżniania istotnych tez dotyczących mojej poetyki – pisze: wychodząc od Karpowicza, [Wolniak] powołał do życia własną postać lingwizmu; stworzył wolnizm; łączy wysokie metafizykowanie z eksperymentem językowym – homonimami, neologizmami, skojarzeniami, modyfikowaniem składni… Czy w życiu codziennym także uważa się Pan za szalonego? Francuzi posiadają stosowną sentencję: w życiu przydaje się odrobina szaleństwa. Lubię mieć szalone pomysły i postępować niekonwencjonalnie. Zadziwiam ludzi przede wszystkim swoim poczuciem młodości. Kiedyś pewna młoda osoba ustąpiła mi miejsca w tramwaju, odmówiłem jednak i podziękowałem jej za przyjazny gest. Była zdziwiona – ale przecież jeśli człowiek ma aspiracje jak moja poezja, nie może być staruszkiem! Nigdy nie zgodzę się na staruszkowość. Jan Paweł II – który przyśnił mi się na stole operacyjnym – w wieku osiemdziesięciu dwóch lat uważał się za młodego człowieka. To najlepszy przykład, że każdy powinien czuć się młodo, bez względu na wiek ciała. Nie sposób zapomnieć o Goethem, który jako siedemdziesięcioczterolatek chciał się ożenić z siedemnastoletnią panną i był wielce zdziwiony odpowiedzią odmowną. Gdyby mu się udało, byłby w swojej kategorii rekordzistą i pobiłby pana Andrzeja Łapickiego… Gorzej, rzecz jasna, gdy człowiekowi zaczyna szumieć i dzwonić w uszach – kiedy jednak dowiedziałem się, że szumiało i dzwoniło Beethovenowi i Goethemu, a nawet Michałowi Aniołowi, to i ten problem przestał być ważny. Czyli szaleństwo to stan ducha. Tak. Droga do świętości prowadzi przecież przez Szaleństwo Boże. Święty Franciszek przechodząc od bogactwa i grzeszności do uświęcenia biegał rzekomo w euforii nago po ulicach; ten szaleniec Boży nago przyszedł na świat i nago odchodził do Pana. Poezja – to także swoisty rodzaj świętości. Święci się nowe słowo, oryginalna forma, pogłębia duchowość, wytreściwia profetyczna wizja, łączy z mikrokosmosem makrokosmos. Twórca staje się bogiem poezji. Jak piszę w „Wierszowirze”: wystarczy być/ bogiem poezji/ mieć słowo/ na zawołanie. Starożytni Grecy mówią z kolei o szale twórczym, o bogu przemawiającym przez poetę, o duchu opiekuńczym – geniuszu. Nie być bogiem poezji, czy choćby z bogiem czy geniuszem w środku, to błąd czysto logistyczny na przedpolach raju. Opinia Niechcaj-Nowickiej dotyczyła, jak się wydaje, przede wszystkim formy. Z kolei Henryk Kubicki w kontekście Pańskiej „Sezonowej obniżki wycia” pisze o zarazie formalizmu. Według niego, oznacza to zaczynanie programu poezji nie od fundamentów (tj. egzystencji i historii, spraw jednostki i społeczeństwa), ale od wyboru stosownej ornamentyki, gzymsów, zdobień. Czy bywa, że w poezji wychodzi Pan nie od idei, ale ornamentu? Sądzę, że dla jakiegokolwiek artysty posiadającego swój własny program poetycki, takiej możliwości po prostu nie ma. Język to – by użyć plastycznego terminu – rodzaj farby, której używa się do tworzenia. Idea jest naczelna. Po latach stwierdzam, że dobrze zrobiłem, nie czytając tych wszystkich opinii. Przy podobnej dawce krytyki człowiek może naprawdę ześwirować i stracić wiarę w siebie. A poeta, który zwątpiłby w siebie, jest nikim. Sądzę jednak, że niesprawiedliwie mnie oceniano. Los wynagrodził mi troszkę za owe niedogodności – poza wspomnianymi już „Dziadami, pradziadami” i rolą Goethego, prawdziwym hołdem złożonym mojej poezji jest praca obecnej profesor Doroty Heck, która, będąc w klasie maturalnej, napisała świetną analizę mojej twórczości. Nic dziwnego, że została profesorem w tak młodym wieku. Po lekturze pięciu zbiorów poetyckich, dokonując dokładnej językowej klasyfikacji, odkryła aż czterysta neologizmów! W pracy, której oryginał zresztą tutaj posiadam, profesor zebrała także i podliczyła wszystkie krytyczne głosy dotyczące mojej poezji, pozytywne i negatywne – z wyraźną przewagą tych ostatnich. O pracy pani Doroty dowiedziałem się, niestety, dopiero po trzydziestu latach – gdybym wiedział wcześniej, zapewne byłbym innym człowiekiem… My, literaci, znajdujemy się w szczególnie niewesołej sytuacji. Że poeta jest po to, by być bitym, odczuwał już Norwid. „Pan Tadeusz” niby stanowił sukces Mickiewicza, ale jego sprzedawany przez kilkanaście lat nakład wciąż nie mógł się rozejść. Tylko Albrecht Durer uważał, że artyście trzeba płacić i żadna cena nie jest za wysoka. Może trzeba byłoby wziąć się za malarstwo, nim także parał się Goethe… Z drugiej jednak strony, porównywano Pana z Białoszewskim i Leśmianem… Kiedy usłyszałem ten głos, pomyślałem, że wreszcie znalazł się choć jeden sprawiedliwy… Pan Zbigniew Dominiak, niestety już nieżyjący, napisał faktycznie piękny esej o mojej twórczości – dla takich ludzi warto tworzyć, bo tylko oni w pełni nas rozumieją i mogą to zrozumienie przekazać innym. Co do Leśmiana, pozostaje on nadal wielkim współczesnym poetą metafizycznym. W tej twórczości wprost trzęsie się od Boga, jakikolwiek by ten Bóg nie był – katolicki, panteistyczny, ateistyczny… Swego czasu ze Zbigniewem Bieńkowskim ułożyliśmy listę największych poetów XX wieku. Bieńkowski miał absolutną pewność, że Leśmian powinien być na pierwszym miejscu. Nasi nobliści uplasowali się gdzieś pod koniec dziesiątki. Szacunek dla Leśmiana to najpełniejszy wyraz dążenia do oddania sprawiedliwości temu, co poetyckie – aczkolwiek nie wszyscy poznali się na jego talencie. Kompletnie nie doceniał poety Krzyżanowski twierdząc, że neologizmy czy różne pokrętne sformułowania Leśmiana wynikają z jego wschodniego pochodzenia i słabej znajomości języka polskiego. Porównanie do wielkiego reformatora Białoszewskiego także mnie, rzecz jasna, cieszy – choć wydaje mi się, że w jego poezji nie ma z kolei w ogóle Boga. Chyba, że w jakiejś absolutnie nietranscendentnej i niemetafizycznej postaci. Jego talent neologistyczny cenię jednak wysoko. Tak się złożyło, że równolegle z lekturą Pana wierszy czytałam „Noc Walpurgii” Jerofiejewa. Mieszanka wybuchowa, ale – być może – jedynie pozornie. Słowo jest tam przecież także synonimem wolności – bogate, urozmaicone, rozpasane, czepiające się wszelkich kulturowych i geograficznych kontekstów. Gawęda ma moc kreowania alternatywnej rzeczywistości. Czy żywi Pan szacunek do słowa jako takiego? Sztuka dla sztuki, słowo dla słowa, milczenie dla milczenia… Podobne teorie cechuje lekkość bytu, ale zazwyczaj nie mają uzasadnienia. Jak powiedziałem, liczy się przede wszystkim myśl – świątynia bez Boga jest zawalna, także w świeckim tego rozumieniu. Słowo posiadające fundament ideowy jest mocą, którą poeta rozporządza niejako z mianowania i we władaniu nim powinien być najlepszy. Ja sam czuję tę moc szczególnie, gdy tworzę nowe słowo, albo gdy neologizm w mojej poezji wchodzi w relacje z innymi, tworząc jakieś migocące zbiory. Na tym polega siła neologizmu – jest on zwyczajnie pierwszy, nie użył go nikt przede mną i nie użyje nikt po mnie. Ta świadomość niesamowicie motywuje, nieustannie popycha twórcę do powoływania rzeczy nowych, które odróżniałyby go od innych, czyniły osobnym. Ale język nie zawsze stoi na piedestale. Wracając do Jerofiejewa: był on przecież przede wszystkim piewcą słowa codziennego. Także i w mojej poezji Bóg zakrada się do zwykłego świata, na przykład w „Sezonowej obniżce wycia”. Zarysowuję tam rodzaj relacji między osobą duchowną a świecką resztą społeczeństwa. Piszę: ojciec duchowny/ rzyga na pijaństwo/ na Pijaniczków dla których/ Litrówa to Bóg. Bóg staje się elementem ludzkiej codzienności, także tej ułomnej, kalekiej. Chociaż litrówa, rzecz jasna, nie wzmacnia raczej naszego poczucia metafizyki i potęgi myśli. Jerofiejew mógłby się z tym nie zgodzić… Faktycznie. Ale i u niego widać chyba jakiś nurt dostojewszczyzny; wątek poszukiwań. U Dostojewskiego, mimo mroku tej prozy, Bóg oczywiście jest. Czy też, zwłaszcza, Chrystus. Pozostając w klimatach lingwistycznych: pod koniec lat 70. tworzył Pan dla czasopisma dla dzieci, wiersze dziecięce opublikował też w zbiorze „Stacja Radość”. Jaki jest Pana stosunek do tej twórczości? I czy rozbuchana forma wierszy nie wpływała na estetykę tych z konieczności prostszych form? W wierszach dla dzieci da się z pewnością zauważyć pewne neologistyczne przebitki i wieczną tęsknotę do lingwistycznego piękna. Aczkolwiek w poezji pisanej dla „Świerszczyka” i zawartej w „Stacji Radość” moje ciągoty wyrażały się przede wszystkim w odświeżaniu, nie zaś neologizowaniu języka. Darzę tą twórczość sporą sympatią i żałuję, ze poza wspomnianymi publikacjami nic właściwie z niej nie przetrwało. Pisałem też przecież sztuki dla dzieci; rękopis jednej z nich zaginął, reszta w ogóle nie została wydana. Równie nieciekawie ma się sprawa z moimi dramatami. Jeden z nich, „Powrót”, oparty na motywach historii Odysa, był publikowany, ale jeszcze nie wystawiony. Czekam wciąż na obiecane mi przez dyrektora Teatru Polskiego czytanie, a później – mam nadzieję – wystawienie. To oczekiwanie jest uczuciem dziwacznym. Bywało, że przywdziewałem kostium Goethego czy nawet Adasia [Mickiewicza], a tymczasem w realnym życiu wciąż przychodzi mi być debiutantem; debiutantem i golasem niejako. W ciągu ostatnich kilku lat zajmował się Pan także dziennikarstwem sportowym. Nie czuł się Pan w owej twórczości nazbyt zeświecczony? Czerpał Pan przyjemność z dziennikarskiego pisania? Owszem, sporą, gdyż właściwie od dziecka interesuję się sportem. Swego czasu chciałem być, jak wszyscy chłopcy, olimpijczykiem – wygrałem nawet szkolny bieg na tysiąc metrów. Zziajany i szczęśliwy, z przewagą co najmniej pięćdziesięciu metrów, u mety liczyłem na wdzięczne uściski i podziw dziewcząt – te jednak ledwie popatrzyły na mnie, jedna stwierdziła zaś niechętnie: ale przybiegł wypluty!… Niefortunny to początek sportowej kariery. Tak, można rzec, że byłem niedoceniany od samego początku… Poza tym, w młodości grało się namiętnie w piłkę – z tym sportem związane są właśnie moje pierwsze pisarskie sukcesy. Jako piętnastolatek, mieszkając w Wieluniu, zostałem korespondentem terenowym Przeglądu Sportowego. W rankingu doniesień sportowych, jaki wówczas sporządzano, zająłem wysokie szóste miejsce i zostałem zaproszony na wielki ogólnopolski zjazd współtwórców gazety. Mogłem zapewne zostać wielkim dziennikarzem sportowym… Póki co, zyskałem jednak szacunek w szkole i byłem niezwykle dumny. Słyszał pan jakiekolwiek krytyczne uwagi dotyczące formy Pana tekstów sportowych? Może zarzuty o zbytnią poetyckość? Nie, wręcz przeciwnie – redaktor naczelny nawet mnie chwalił, gdy udało mi się ukazać dany temat w sposób świeży i odkrywczy. Na przykład, gdy byłem kierownikiem działu tenisowego i zajmowałem się tenisem na wózkach, ukazało się zdjęcie z moim podpisem. Przedstawiało ono niepełnosprawnych tenisistów pijących wodę mineralną. Zaproponowałem oryginalny podpis: wodowanie dla najlepszych, co bardzo spodobało się naczelnemu. Współcześnie można zauważyć wyraźny zanik kreatywnych tendencji w formułowaniu myśli w prasie, szczególnie jeśli chodzi o tytuły czy podpisy. Tak, wszystko podlega, niestety, standaryzacji. Może dlatego dawniej czytałem gazety, a teraz zadowalam się odrobiną sportu i działem literatury, jeśli akurat znajdę w nim coś ciekawego. W wierszu „Prowincja dziwów” pisze pan: słowa się dziwią/ milczeniem piękna / pięknieniem milczenia. Jaką rolę w Pana twórczości odgrywa zdziwienie? Już Platon powiedział, ze zdziwienie jest początkiem filozofii – a filozofia i poezja to dziedziny niezwykle sobie bliskie. Szczególnie, gdy ma się na względzie takich twórców, jak właśnie Platon czy Kierkegaard; ich filozofia to już wręcz czysta poezja. A zatem rzeczywiście, zdziwienie leży u podstaw mojej twórczości. Poeta w ogóle jest wielkim dziwadłem i niejako z urzędu powinien się dziwić wszystkiemu, co go otacza. Wtedy ni stąd, ni zowąd pojawiają się przecież neologizmy. O, tak – zdziwienie jest zdecydowanie piękne samo w sobie. Ale czy poetę o tak poważnym stażu jest jeszcze w stanie cokolwiek zdziwić? Oczywiście. Dziwię się, jak tylko otworzę oczy. Ostatnio zdumiałem się, gdy zaczęło łupać mnie w krzyżu, ale, jak się okazuje – to całkiem normalne… Trzeba się dziwić, skoro po całym świecie chodzą rozmaite dziwy, dziwadła, dziwolągi – jak choćby wszelacy aktorzy kabaretowych scen rozgrywających się w polityce. Ale w twórczości chodzi przede wszystkim o najczystszą, platońską postać zdziwienia – ona jest niby lubczyk w herbatce poetyckiej. Dziwię się niezależnie od mojego stażu, który postrzegam jako dojrzałą poetycką młodość. Zdumienie mnie nie opuszcza, czy raczej – nie odpuszcza mi, ale nie mogę powiedzieć, by było moją zmorą. Zdziwienie jest moją kochanką. A czy wciąż jest się Pan w stanie dziwić językowo? Nie odczuł Pan nigdy potrzeby odsemiotyzowania, uproszczenia języka? Taka próba pojawiła się w okresie stanu wojennego, gdy poeta stał się rodzajem trybuna i starał się przemawiać do mas. Było to jednak nienaturalne pod wieloma względami i jako twórcę nieco mnie osłabiło, mimo, że część wierszy z tego okresu uważam za udaną. Miałem wówczas obawy, że moje pisarskie dziwactwa moją okazać się niekomunikatywne; ale chyba się myliłem. Może należało pisać dziwnym językiem w dziwnej rzeczywistości stanu wojennego, nie ulegając standaryzacji. Wówczas jednak poszedłem drogą odświeżania języka, nie neologizowania. Później powróciłem do właściwej już formy, w obrębie której możliwości rozmaitych składniowych zrostów są nieograniczone. Myślę o tym procesie jak o rodzaju lingwistycznego fajerwerkowania – gdy w sposób właściwy, nie sztuczny, złoży się ze sobą słowa, to poeta dostrzega na ich styku ogniki. Brak mi ich w dzisiejszej poezji – gdy się ją czyta, widać wyraźnie, jak niewielu jest tych, którzy solidnie pracują nad językiem. Króluje poezja tradycyjna, przekonana o sile idei – ta jednak niewiele jest warta bez odpowiedniej oprawy. Idee ma cala ludzkość – odróżnia nas od siebie forma, w jaką je ujmujemy. Mnie udało się stać osobnym przez formę i uważam to za mój życiowy sukces. Nie sądzę, bym kiedykolwiek ustał w swych poetyckich poszukiwaniach – może przyniesie to wreszcie pożądany skutek i moja poezja zostanie dostrzeżona jako nowatorska i odkrywcza. Zasługuje przecież na coś więcej niż pogardę, której świat dotychczas dał mi w nadmiarze.
Dziękuję za rozmowę. Anna Garczyńska Źródło: pomosty-dolnyslask.pl
|
INDEKS
|
BIOGRAFIA
|
POEZJA
|
TEKSTY
|
FOTO
|
NAGRODY
|
KONTAKT
|
LINKI
|